Poprzednia część: Początki
Statek nazywał się „Piriapolis”. 27 lipca 1939 roku wypłynął z Antwerpii w rejs do Argentyny, opuszczając kontynent, na którym panował jeszcze chwiejny pokój. Sygnały tej chwiejności były widoczne na pokładzie. Szachiści, którzy jeszcze pół roku temu płynęliby jako reprezentacja Czechosłowacji, mieli grać w imieniu Protektoratu Czech i Moraw, w drużynie niemieckiej rysowały się napięcia na tle stosunku do nazizmu. Cel podróży stanowiło Buenos Aires i rozgrywane tam drużynowe mistrzostwa świata.
Płynęli również Polacy. A oznaczało to wówczas dwie rzeczy. Po pierwsze – skład w większości żydowski. Dwa lata wcześniej narzekał na to zjawisko felietonista „Prosto z Mostu” Karol Zbyszewski w nader przykrym tekście „Orzeł na chałacie”, który powinien stać się – nie żartuję – obowiązkową lekturą szkolną. Pada w nim między innymi takie zdanie: „Prestiż Polski – co za blaga! Czego dowodzi fakt, że Rzeszewski i Horowitz pobili Frydmana i Szlomę? Tylko tego, że Żydzi z Ameryki grają lepiej od Żydów zamieszkałych czasowo w Polsce”. I jak je dobrze przeczytać, to od razu wychodzi, do czego faktycznie służy nacjonalizm: do osłabiania własnego państwa. Najpierw w tym mało istotnym sportowym mikrokosmosie, potem w nauce, a potem już wszędzie.
Po drugie – polska drużyna szachowa znajdowała się w gronie niemal pewnych kandydatów do medalowych miejsc. Nie przeszkadzał w tym nawet fakt, że wielki Akiba Rubinstein, niegdyś wymieniany jako kandydat do tytułu mistrza świata, był już wtedy zajęty pogrążaniem się w szaleństwie. Rozgrywki rozpoczynały się 21 sierpnia, a trwały do 19 września – wystarczająco długo, by wybuchła wojna, by Polskę zaatakowały najpierw Niemcy, a potem Związek Radziecki, by już nie było dokąd wracać.
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że dla kraju, który właśnie przestawał istnieć, panowie wywalczyli srebrny medal. Złoto zdobyli Niemcy przewagą pół punktu – prawdopodobnie tylko dlatego, że decyzją organizatorów mecze między krajami w stanie wojny uznawano za remis bez gry. Dodam też, że niemiecka, czy też właściwie za sprawą Anschlussu niemiecko-austriacka drużyna po turnieju postanowiła zostać w Argentynie. To zaś, co stało się z Polakami, to jest materiał na porządną powieść.
Los najmniej efektowny wybrał Paulin Frydman – w Buenos Aires zaczął się opiekować salą w kawiarni, gdzie w szachy grywał m.in. Witold Gombrowicz, bo lubił.
Franciszek Sulik po paru latach w Argentynie wyemigrował najdalej jak się dało, to znaczy do Australii. Zaczął tam od łopaty, by zostać inżynierem i kilkukrotnym mistrzem kraju.
Teodor Regedziński, zawsze uważający się za Niemca, wrócił do rodziny, do Łodzi. Z obawy o los bliskich przyjął status volksdeutscha, po wojnie odpokutował za to w więzieniu i zmarł niedługo po tym, jak go wypuścili.
Ksawery Tartakower, starszy prawnik z brzuszkiem, przypomniał sobie wyczyny z czasów pierwszej wojny i podjął decyzję nieco mniej samobójczą, bo popłynął do Francji, chcąc się zaciągnąć do wojska. Opowieść o tym, co było z nim dalej, nie jest do końca wiarygodna, choć zaczyna się prosto: że go nie przyjęli. Według jednej wersji zdecydował się wstąpić do Legii Cudzoziemskiej pod mało efektownym nazwiskiem Cartier; według drugiej, co z pierwszą nijak się nie wyklucza, został sekretarzem bądź tłumaczem de Gaulle’a.
A za niepewny status tej opowieści odpowiada fakt, że głównym jej źródłem był jeszcze jeden członek drużyny, Najdorf, człowiek czterech imion: Mosze Mendel, Mieczysław, Miguel, co zależało od tego, kiedy się podpisywał. Brzydal, elegant, blagier, nieuleczalny optymista, co przez pół życia kłamał, że był przed wojną mistrzem Polski, choć do niczego tego kłamstwa nie potrzebował, bo późniejsze sukcesy mówiły same za siebie.
Jest takie zdjęcie z połowy lat 30., przedstawiające trzech eleganckich mężczyzn słusznej postury i jednego chudego wypłosza z odstającymi uszami w nieco za dużej marynarce. To on. Panowie to ówczesna szachowa elita Polski. Oni chcieli, by młody Najdorf do nich dołączył, chcieli tak bardzo, że Frydman zaproponował temu nowemu oficjalny mecz, który nieznacznie i niespodziewanie przegrał. Są relacje i karykatury, na których młody Najdorf gra w mundurze Wojska Polskiego, i jest opowieść, według której ktoś z generalicji po wojskowemu praktycznie rozkazał, aby ten żołnierz w roku 1936 zagrał w Hamburgu w nazistowskich Niemczech. Nie podobało się to ani Najdorfowi, ani jego rodzinie, ale skutek był taki, że srebrny medal wręczał mu Hans Frank, który przy tej okazji musiał był wykrztusić, że nagrodzony został Mojsze Mendel Najdorf. Jednym słowem, w dwudziestoleciu międzywojennym ten wypłosz zrobił solidną karierę na skalę krajową z paroma wyjazdowymi sukcesami, choćby na Węgrzech. Cholernie dużo jak na Żyda z Grodziska Mazowieckiego, lecz mało w porównaniu z tym, co miało przyjść.
Ale na razie jest rok 1939 albo 1940. Najdorf nie ma dokąd wracać, nie ma nawet za co, bo część pieniędzy na bilet przehulał w kasynie, kiedy jeszcze nie wiedział, że wybuchnie wojna. W dzień chodzi po ulicach Buenos Aires jako domokrążca, a wieczorami gra w szachy na pieniądze. Przynajmniej z hiszpańskim nie ma większych problemów, bo po polskim gimnazjum zna łacinę i zdradza nieprzeciętny talent do języków. Przyjaciel, argentyński szachista Guimard, namawia go na wejście w biznes ubezpieczeniowy. Początki są skromne, lecz po paru latach firma Najdorfa staje się największym towarzystwem ubezpieczeniowym w Argentynie.
W Polsce została jego żona, Lusia, oraz trzyletnia córka. Według niepewnej tradycji rodzinnej (pochodzącej niestety z późniejszej rodziny Najdorfa) nie wsiadły na statek, chociaż Najdorf namawiał, bo żona miała grypę i bała się podróży w takim stanie. I teraz nasz szachista stoi przed problemem, jak to się ładnie mówi, nierozwiązywalnym: dać znać, że żyje, przekazać wiadomość na ogarnięty wojną daleki kontynent, przebić się przez wojenną niemiecką cenzurę. Robi to w swoim brawurowym stylu: na argentyńskich stadionach bije kolejne rekordy najpierw w grze z wieloma przeciwnikami, najpierw normalnie, potem bez patrzenia na szachownicę. A wygląda to tak: siedzi w osobnym pomieszczeniu, pozbawiony nawet przyborów do notowania, popija dostarczone przez sponsora soczki, ktoś mu przynosi informacje o wykonanych przez przeciwników ruchach, a Najdorf odpowiada przez mikrofon. Takie seanse potrafią trwać nawet dwadzieścia godzin.
Szachiści mówią, że jedna partia na ślepo to doskonałe ćwiczenie wizualizacji, ale cokolwiek więcej to mordęga. Sam jestem takim sobie graczem. Próbowałem, nawet ta jedna partia przychodzi mi z najwyższym trudem, pola i linie się mylą, jakby plansza się chwiała; na odtworzenie, co obok czego stoi, co atakuje, co broni, co zasłania, schodzi mi więcej czasu niż na myślenie naprzód. Natomiast Najdorf grał takich partii po czterdzieści i prawie wszystkie wygrywał. I rzeczywiście nawet niemiecka prasa, nawet gadzinówki czuły się zobowiązane, by pisać o jego rekordach. Podobno informacja dotarła do żony, ale w getcie czy w Auschwitz nie mogła nic z nią zrobić. Nie przeżyła, dziecko też nie.
Historia zakpiła z naszego bohatera jeszcze w jeden sposób. Gdy wojna się skończyła, miał 36 lat i nie bał się żadnego szachisty, którego znał. Przypuszczał, że ma szansę na mistrzostwo świata. Przegapił jeden czynnik, jeden kraj – Związek Radziecki, który właśnie zaczął wypuszczać w świat nieznanych jeszcze nikomu graczy, którzy potem stworzyli zjawisko zwane „radziecką szkołą szachową”. Czy Najdorf mógł z nimi wygrać w roku 1948? Prawdopodobnie już nie, ale wtedy, kiedy miał szanse mimo wszystko największe, nie dane mu było spróbować. Nie miał też za sobą państwa, które zdołałoby kanałami dyplomatycznymi wymusić jego udział w rozgrywkach na najwyższym szczeblu.
Najdorf grał w szachy do końca życia, a było ono długie i udane. W latach 50. grał na poziomie pierwszej dziesiątki na świecie. Jeszcze w wieku 69 lat, jako ostatni amator w sprofesjonalizowanym już sporcie, wyprzedzał w turniejach byłych mistrzów świata. Biznes ubezpieczeniowy szedł mu tak, że został jednym z najbogatszych obywateli Argentyny. Ci, którym dane było go poznać, zapamiętali go jako kopalnię anegdot, miłośnika żartów, fascynującą osobowość – słowem, niewielu było ludzi, których życie zostawiało taki szeroki, taki piękny ślad. Jak nie wierzycie, znajdźcie jakiegoś szachistę i zapytajcie go o wariant Najdorfa w obronie sycylijskiej.
Paweł Kozioł
Kolejna część: Maestro
(pierwodruk w Antologii Laboratorium Empatii, https://laboratoriumempatii.files.wordpress.com/2020/04/laboratorium_zeszyt_1_v1.pdf )
Autorem karykatur szachistów jest Ludwik Lindenfeld, podpisujący się jako Lulin, który zginął w warszawskim getcie w roku 1942. Reprodukcje pochodzą ze strony http://szachowavistula.pl/felietony/index.php?action=artikel&cat=3&id=658&artlang=pl
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis